Beacon Hills...
Mikaelsonowie wyjechali, Derek stał się Alfą, Scott nadal był nieukiem, a Lydia uciekła ze szpitala. Z tego co Stiles wiedział to brała prysznic i uciekła. Bez ubrań. Razem z Scottem szukał jej, ale bez skutecznie.
- Czyli Lydia zjadła wątrobę? - zapytał zdziwił się McCall.
- Cóż, to jeden z najbardziej pożywnych organów - wyjaśnił Stilinski.
Scott otworzył szeroko buzię. Zszokowały go słowa kolegi, który wypowiedział tamto zdanie z nonszalancją.
Chłopcy wracali przez las. Nie rozmawiali mając nadzieję, że usłyszą Lydię gdzieś w krzakach. Ale zamiast Lydii Scott usłyszał innego wilkołaka.
- Pomocy - krzyczał nieznajomy. - Pomocy!
Chłopcy pobiegli w jego kierunku. Będąc na miejscu zobaczyli jak z jakiś wilkołak zwisa do góry nogami. Scott bez zastanowienia chciał mu pomóc, ale został pociągnięty do tyłu wraz z Stilesem.
- Co wy dwaj wyprawiacie? - warknął Derek, chowając się razem z nimi za linię drzew.
- Trzeba mu pomóc! - oburzył się Scott, ale Hale zatkał mu usta dłonią.
- Teraz patrz uważnie McCall. To jest Omega, czyli wilkołak bez stada. Bez stada jesteś teoretycznie martwy - nakierował jego głowę w stronę Omegi.
Wokół bezbronnego wilkołaka tłoczyli się łowcy. Najwyraźniej były to nowe nabytki Argentów, bo ich poprzednicy byli martwi. Właśnie w tamtym momencie najstarszy z nich przeciął wilkołaka na pół.
Stiles z przerażeniem się cofnął w tył, przewracając się. Upadł z głuchym plaśnięciem. Scott nie mógł wydusić z siebie głosu. Był wytrącony z równowagi.
- Widzisz? Nie wygrasz w pojedynkę. Dołącz do mnie Scott. Razem wygramy z nimi - zaproponował Alfa.
Scott popatrzył na niego ze złością. W oddali było słychać łowców rozmawiających ze sobą.
- To jest wojna! - krzyknął najstarszy.
Po kilku minutach wszyscy łowcy zniknęli z zasięgu i słuchu i wzroku.
- Mogłem go uratować! On szukał ciebie! Chciał Alfy!
- Krzycz dalej, a oni tu wrócą i nas też zabiją - warknął Hale. - Jeśli zmienisz zdanie, zadzwoń.
I odszedł w mrok lasu.
McCall pomógł wstać przyjacielowi z ziemi. Obaj zagapili się na wypatroszonego trupa. Nagle zapłonął wściekłych ogniem. Ich oczy momentalnie się rozszerzyły z zaskoczenia.
- Jak to się stało? - wyjąkał Stiles.
- Nie mam zielonego pojęcia. Chyba powinniśmy... - przerwał, gdy płomień momentalnie zgasł. - ... zgasić ogień - dokończył.
Chłopcy wyszli z lasu. Woleli zapomnieć o całym wydarzeniu, choć z całą pewnością będą pamiętać tamtą makabryczną scenę.
Następnego dnia chłopcy czekali na trening lacrosse. Trener Finstock gadał o tym, że ten kto znajdzie Lydię Martin dostanie specjalną nagrodę.
- Dobra chłopcy! Ruszcie tyłki na boisko! Migiem!
Zawodnicy posłusznie poszli na boisko.
Stilinski i McCall zauważyli Jacksona stojącego z boku i przyglądającemu się innym zawodnikom z pogardą. Typowe dla niego. Stiles zdobył się na odwagę i podszedł do niego.
- Masz jakieś wiadomości o Lydii?
- Nie - burknął.
- Na pewno?
- Na pewno! Spadaj Stilinski - warknął Jackson.
- Od tamtej nocy Jackson jest przerażający - mruknął Stiles.
- Zawsze taki był - powiedział Scott.
- Nie. Teraz jest jeszcze bardziej.
- Przecież ugryzł go Alfa. I zbliża się pełnia. Pamiętasz jak to było ze mną? Byłem na okrągło wściekły.
- Stilinski! McCall! Przestańcie gadać i na boisko! - krzyknął trener.
Tego samego dnia: wieczór...
Isaac Lahey właśnie wrócił z treningu lacrosse. Czekał na niego ojciec z kolacją.
- Jak było w szkole? - zapytał z udawaną beztroską pan Lahey.
- Dobrze - Isaac uśmiechnął się.
- Dostałeś jakąś dobrą ocenę?
- Można by tak powiedzieć - odparł chłopak.
Jego ojciec zmarszczył brwi, a jego twarz wydała się jeszcze bardziej surowa.
- Można by tak powiedzieć? Co przez to masz na myśli? - jego ton był taki sam jak wyraz twarzy. Surowy, bezwzględny. Cholernie groźny.
Isaac skulił się w sobie. Jego oczy rozszerzyły się z przerażenia. Doskonale wiedział, że jeśli wyjawi ojcu prawdę ten przetrzepie mu skórę. I to bardzo porządnie. Ale na kłamstwie wyszedł by jeszcze gorzej.
- Trójkę - wyszeptał drżącym głosem.
- Możesz powtórzyć? - warknął pan Lahey.
- Trójkę - powtórzył już na serio przerażony chłopak.
- To ja ci daję dach nad głową, wyżywienie, a nawet pracę! A ty mi się tak odwdzięczasz?! - pan Lahey poderwał się z krzesła przewracając stół.
Isaac przewrócił się wraz krzesłem i upadł na podłogę tuż pod ścianą. Jego ojciec podniósł szklankę i rzucił nią w syna. Odłamek szkła trafił go tuż pod okiem. Zszokowany chłopak wyciągnął go z policzka.
- Mogłem stracić oko - powiedział w końcu Isaac.
- Nic ci się nie stało - prychnął jego ojciec.
Jeszcze raz spojrzał na syna, ale ku jego zdziwieniu nie miał już pod okiem rany.
- Isaac. Isaac! Poczekaj! - krzyknął kiedy jego syn wybiegł z domu i wsiadł na rower.
Pan Lahey zgarnął kluczyki od samochodu ze stołu. Szybko pobiegł do garażu i otworzył go. Wsiadł do samochodu i spiskiem opon ruszył w ślad za synem.
- Isaac?! - zatrzymał swój samochód, widząc rower syna porzucony na ziemi. - Isaac? - Usłyszał za sobą warknięcie. Groźne i gardłowe.
Pędem odwrócił się do swojego pojazdu, ale to coś nie pozwoliło mu się dalej ruszyć. Podchodziło do niego powoli aż ukazało mu się w pełnej krasie. Pan Lahey krzyknął przeraźliwie. W tamtym momencie został rozszarpany przez potwora.
Isaac za późno wybiegł zza budynku. Jego ojciec był już martwy.
Chłopak bez namysłu chwycił za kierownicę roweru i skierował się do Dereka Hale'a.
- Derek! - krzyknął Isaac Lahey, będąc w jego nowym "domu".
- Isaac? Co się stało? - zapytał Alfa, wyraźnie zaskoczony obecnością swojej nowej Bety.
- Mój tata... - jąkał się. - On nie żyje.
- Zabiłeś go?!
- Nie - na potwierdzenie pokazał swoje wilcze oczy. W dalszym ciągu były złote.
- Ale jak to się stało?
- Nie wiem, Derek. Pokłóciliśmy się i... rzucił we mnie szkłem. Odłamek trafił mnie pod okiem. Potem uciekłem, a on ruszył za mną. I coś.... go zaatakowało.
- Okay. Zostań tutaj na noc - westchnął Hale.
Isaac ruszył w kierunku wskazanym przez Dereka. A potem on sam poszedł do swojej "sypialni".
- I co ja mam robić? - Alfa pytał sam siebie. - Trzeba teraz wszystkiemu zaradzić. Trzeba - szeptał, kładąc się do łóżka. - Gdyby Ros tu była... jedno spojrzenie i po sprawie - zasnął myśląc o córce Kola Mikaelsona.
W tym samym czasie Luizjana, Nowy Orlean (3 strefy czasowe do tyłu od Beacon Hills)
Słońce właśnie zachodziło tak zatoką, tworząc piękne wzory świetlne na wodzie. Wampiry wychodziły z ukrycia by zabawić się, bo za dnia nie mogli wyjść bez pierścieni słonecznych. Wilkołaki, które odzyskały wolność i były jak hybrydy mogły mieszkać w mieście zamiast na bagnach. Ale i tak większość nie ufała Mikaelsonom i woleli zostać na bagnach.
Wieczorem po parku spacerowała przytulona do siebie para. Wracali akuratnie z randki.
- Podobało się? - zapytał się Kol Daviny.
- Bardzo - odparła czarownica i wielkim uśmiechem na twarzy.
- Będziemy musieli to powtórzyć - szepnął jej do ucha Pierwotny.
- Koniecznie - Claire obdarzyła go pocałunkiem.
Przekroczyli próg posiadłości Mikaelsonów. Zastali tam o dziwno spokój. Żadnych ciał wyssanych z krwi, rodzeństwo Kola nie miało skręconych karków.
- Wow - zagwizdał Kol.
- No wow - poparła go Davina.
- Tym razem nawet nie wyszła z pokoju - powiedział Elijah.
- Dziwne - mruknął Klaus, który szkicował coś w swoim notatniku.
Nagle zza balustrady pierwszego piętra wyleciało jakieś ciało pozbawione krwi. Nie została w nim ani kropla.
- To ja z nią porozmawiam - powiedziała Davina i weszła na schody.
- A ja wyniosę trupa - oznajmił Kol i wybiegł z rezydencji razem z ciałem.
Davina szła korytarzem pierwszego piętra w stronę pokoju córki swojego chłopaka. Z głośno bijącym sercem zapukała do jej pokoju i uchyliła drzwi. Czarownica doskonale pamiętała pierwsze dni po powrocie do Nowego Orleanu. Rosario znikała w nocy i wracała nad ranem cała we krwi. I zawsze powtarzała, że nie pamięta co się z nią działo. Potem zaczęła robić imprezy w posiadłości i mordować ludzi podczas tańca. Do świtu nie dotrwał żaden imprezowicz.
- Ros? - zapytała niepewnie wchodząc do pokoju.
Odpowiedziało jej ciche mruknięcie.
Ciemnowłosa dziewczyna siedziała pod ścianą. Z kącików jej ust spływała jej krew gościa, którego zabiła kilka chwil temu.
- Co się stało skarbie? - zapytała z troską Davina.
- To samo co zawsze Dav. Nic. Poza cholernym bólem - westchnęła Rosario.
- Musimy w końcu porozmawiać - oznajmiła Claire. - Dobrze o tym wiesz.
- Pytaj - odparła brunetka, ocierając ściekającą krew z ust.
- Chciałaś wyjechać stamtąd bez zastanowienia. A z tego co mi mówiła Rebekah, to zwróciłaś uwagę jednego chłopaka, a on twoją. Czy nie warto było zostać, choćby dla niego.
- Nie potrafiłabym tam żyć w miarę normalnie. Za dużo wspomnieć - wydusiła Ros.
- Jakich wspomnień? Chodzi o twoją mamę, tak?
- Nie tylko. To co tam się wydarzyło to wszystko moja wina - zaszlochała.
Davina przytuliła ją, ignorując krew na jej koszulce.
- To nie twoja wina. To nie twoja wina, że to były twoje pierwsze dni.
- Właśnie, że moja. To ja się zakochałam w kimś, kto nie powinien być mój. I przez to on zginął - połknęła kilka łez. - Powiesiłam się obok niego na drzewie. Kiedy się ocknęłam nie wiedziałam co się stało. Potem wszystko się wyjaśniło. Wróciłam do wioski i zastałam tam istną masakrę. Dotarłam tam w chwili, gdy zabijali braciszka Lorri i Jareda. Małego niewinnego chłopca. Coś we mnie pękło i zaatakowałam sama całe stado wilkołaków. Zamordowałam każdego z wyjątkiem jednego małego chłopca. Brata mojej pierwszej miłości.
- A Derek Hale jest jego potomkiem - domyśliła się Davina.
- Nie masz pojęcia jacy są do siebie podobni - uśmiechnęła się blado Rosario.
Obie zachichotały.
- Nadal będziesz mieć te swoje czarne dni?
- Wątpię - Mikaelson wstała z podłogi. - Muszę się wykąpać - i zniknęła zza drzwiami łazienki.
Rozebrała się i weszła pod prysznic. Od razu zalał ją strumień gorącej wody. Krew wraz z wodą spływała z jej włosów i ciała. Dziewczyna zamknęła oczy i westchnęła.
- Gdyby Derek tu był - mruknęła sama do siebie. - Ból by zniknął.
- I co z nią? - zapytał Kol, gdy tylko Davina weszła do ich wspólnej sypialni.
- Myślę, że będzie z nią lepiej - obdarzyła go uspokajającym uśmiechem.
- Co ci takiego powiedziała, że jej uwierzyłaś?
- Wyjaśniła mi czemu zabija. Próbuje bólem swoich ofiar zagłuszyć własny.
- I tyle?
- Jeszcze wyjaśniła mi co się stało kilka set lat temu. Biedna dziewczyna - Claire położyła się obok wampira.
- Czyli, że Ros potrzebowała tylko rozmowy? Jesteś genialna, Davino Claire. Kocham cię - przytulił ją do swojego boku.
- Ja ciebie też - szepnęła i zamknęła oczy. Zasnęli wsłuchując się w swoje oddechy.
___________________
Niespodzianka!
Postaram się wstawiać rozdziały co czwartek ;)
- Czyli Lydia zjadła wątrobę? - zapytał zdziwił się McCall.
- Cóż, to jeden z najbardziej pożywnych organów - wyjaśnił Stilinski.
Scott otworzył szeroko buzię. Zszokowały go słowa kolegi, który wypowiedział tamto zdanie z nonszalancją.
Chłopcy wracali przez las. Nie rozmawiali mając nadzieję, że usłyszą Lydię gdzieś w krzakach. Ale zamiast Lydii Scott usłyszał innego wilkołaka.
- Pomocy - krzyczał nieznajomy. - Pomocy!
Chłopcy pobiegli w jego kierunku. Będąc na miejscu zobaczyli jak z jakiś wilkołak zwisa do góry nogami. Scott bez zastanowienia chciał mu pomóc, ale został pociągnięty do tyłu wraz z Stilesem.
- Co wy dwaj wyprawiacie? - warknął Derek, chowając się razem z nimi za linię drzew.
- Trzeba mu pomóc! - oburzył się Scott, ale Hale zatkał mu usta dłonią.
- Teraz patrz uważnie McCall. To jest Omega, czyli wilkołak bez stada. Bez stada jesteś teoretycznie martwy - nakierował jego głowę w stronę Omegi.
Wokół bezbronnego wilkołaka tłoczyli się łowcy. Najwyraźniej były to nowe nabytki Argentów, bo ich poprzednicy byli martwi. Właśnie w tamtym momencie najstarszy z nich przeciął wilkołaka na pół.
Stiles z przerażeniem się cofnął w tył, przewracając się. Upadł z głuchym plaśnięciem. Scott nie mógł wydusić z siebie głosu. Był wytrącony z równowagi.
- Widzisz? Nie wygrasz w pojedynkę. Dołącz do mnie Scott. Razem wygramy z nimi - zaproponował Alfa.
Scott popatrzył na niego ze złością. W oddali było słychać łowców rozmawiających ze sobą.
- To jest wojna! - krzyknął najstarszy.
Po kilku minutach wszyscy łowcy zniknęli z zasięgu i słuchu i wzroku.
- Mogłem go uratować! On szukał ciebie! Chciał Alfy!
- Krzycz dalej, a oni tu wrócą i nas też zabiją - warknął Hale. - Jeśli zmienisz zdanie, zadzwoń.
I odszedł w mrok lasu.
McCall pomógł wstać przyjacielowi z ziemi. Obaj zagapili się na wypatroszonego trupa. Nagle zapłonął wściekłych ogniem. Ich oczy momentalnie się rozszerzyły z zaskoczenia.
- Jak to się stało? - wyjąkał Stiles.
- Nie mam zielonego pojęcia. Chyba powinniśmy... - przerwał, gdy płomień momentalnie zgasł. - ... zgasić ogień - dokończył.
Chłopcy wyszli z lasu. Woleli zapomnieć o całym wydarzeniu, choć z całą pewnością będą pamiętać tamtą makabryczną scenę.
Następnego dnia chłopcy czekali na trening lacrosse. Trener Finstock gadał o tym, że ten kto znajdzie Lydię Martin dostanie specjalną nagrodę.
- Dobra chłopcy! Ruszcie tyłki na boisko! Migiem!
Zawodnicy posłusznie poszli na boisko.
Stilinski i McCall zauważyli Jacksona stojącego z boku i przyglądającemu się innym zawodnikom z pogardą. Typowe dla niego. Stiles zdobył się na odwagę i podszedł do niego.
- Masz jakieś wiadomości o Lydii?
- Nie - burknął.
- Na pewno?
- Na pewno! Spadaj Stilinski - warknął Jackson.
- Od tamtej nocy Jackson jest przerażający - mruknął Stiles.
- Zawsze taki był - powiedział Scott.
- Nie. Teraz jest jeszcze bardziej.
- Przecież ugryzł go Alfa. I zbliża się pełnia. Pamiętasz jak to było ze mną? Byłem na okrągło wściekły.
- Stilinski! McCall! Przestańcie gadać i na boisko! - krzyknął trener.
Tego samego dnia: wieczór...
Isaac Lahey właśnie wrócił z treningu lacrosse. Czekał na niego ojciec z kolacją.
- Jak było w szkole? - zapytał z udawaną beztroską pan Lahey.
- Dobrze - Isaac uśmiechnął się.
- Dostałeś jakąś dobrą ocenę?
- Można by tak powiedzieć - odparł chłopak.
Jego ojciec zmarszczył brwi, a jego twarz wydała się jeszcze bardziej surowa.
- Można by tak powiedzieć? Co przez to masz na myśli? - jego ton był taki sam jak wyraz twarzy. Surowy, bezwzględny. Cholernie groźny.
Isaac skulił się w sobie. Jego oczy rozszerzyły się z przerażenia. Doskonale wiedział, że jeśli wyjawi ojcu prawdę ten przetrzepie mu skórę. I to bardzo porządnie. Ale na kłamstwie wyszedł by jeszcze gorzej.
- Trójkę - wyszeptał drżącym głosem.
- Możesz powtórzyć? - warknął pan Lahey.
- Trójkę - powtórzył już na serio przerażony chłopak.
- To ja ci daję dach nad głową, wyżywienie, a nawet pracę! A ty mi się tak odwdzięczasz?! - pan Lahey poderwał się z krzesła przewracając stół.
Isaac przewrócił się wraz krzesłem i upadł na podłogę tuż pod ścianą. Jego ojciec podniósł szklankę i rzucił nią w syna. Odłamek szkła trafił go tuż pod okiem. Zszokowany chłopak wyciągnął go z policzka.
- Mogłem stracić oko - powiedział w końcu Isaac.
- Nic ci się nie stało - prychnął jego ojciec.
Jeszcze raz spojrzał na syna, ale ku jego zdziwieniu nie miał już pod okiem rany.
- Isaac. Isaac! Poczekaj! - krzyknął kiedy jego syn wybiegł z domu i wsiadł na rower.
Pan Lahey zgarnął kluczyki od samochodu ze stołu. Szybko pobiegł do garażu i otworzył go. Wsiadł do samochodu i spiskiem opon ruszył w ślad za synem.
- Isaac?! - zatrzymał swój samochód, widząc rower syna porzucony na ziemi. - Isaac? - Usłyszał za sobą warknięcie. Groźne i gardłowe.
Pędem odwrócił się do swojego pojazdu, ale to coś nie pozwoliło mu się dalej ruszyć. Podchodziło do niego powoli aż ukazało mu się w pełnej krasie. Pan Lahey krzyknął przeraźliwie. W tamtym momencie został rozszarpany przez potwora.
Isaac za późno wybiegł zza budynku. Jego ojciec był już martwy.
Chłopak bez namysłu chwycił za kierownicę roweru i skierował się do Dereka Hale'a.
- Derek! - krzyknął Isaac Lahey, będąc w jego nowym "domu".
- Isaac? Co się stało? - zapytał Alfa, wyraźnie zaskoczony obecnością swojej nowej Bety.
- Mój tata... - jąkał się. - On nie żyje.
- Zabiłeś go?!
- Nie - na potwierdzenie pokazał swoje wilcze oczy. W dalszym ciągu były złote.
- Ale jak to się stało?
- Nie wiem, Derek. Pokłóciliśmy się i... rzucił we mnie szkłem. Odłamek trafił mnie pod okiem. Potem uciekłem, a on ruszył za mną. I coś.... go zaatakowało.
- Okay. Zostań tutaj na noc - westchnął Hale.
Isaac ruszył w kierunku wskazanym przez Dereka. A potem on sam poszedł do swojej "sypialni".
- I co ja mam robić? - Alfa pytał sam siebie. - Trzeba teraz wszystkiemu zaradzić. Trzeba - szeptał, kładąc się do łóżka. - Gdyby Ros tu była... jedno spojrzenie i po sprawie - zasnął myśląc o córce Kola Mikaelsona.
W tym samym czasie Luizjana, Nowy Orlean (3 strefy czasowe do tyłu od Beacon Hills)
Słońce właśnie zachodziło tak zatoką, tworząc piękne wzory świetlne na wodzie. Wampiry wychodziły z ukrycia by zabawić się, bo za dnia nie mogli wyjść bez pierścieni słonecznych. Wilkołaki, które odzyskały wolność i były jak hybrydy mogły mieszkać w mieście zamiast na bagnach. Ale i tak większość nie ufała Mikaelsonom i woleli zostać na bagnach.
Wieczorem po parku spacerowała przytulona do siebie para. Wracali akuratnie z randki.
- Podobało się? - zapytał się Kol Daviny.
- Bardzo - odparła czarownica i wielkim uśmiechem na twarzy.
- Będziemy musieli to powtórzyć - szepnął jej do ucha Pierwotny.
- Koniecznie - Claire obdarzyła go pocałunkiem.
Przekroczyli próg posiadłości Mikaelsonów. Zastali tam o dziwno spokój. Żadnych ciał wyssanych z krwi, rodzeństwo Kola nie miało skręconych karków.
- Wow - zagwizdał Kol.
- No wow - poparła go Davina.
- Tym razem nawet nie wyszła z pokoju - powiedział Elijah.
- Dziwne - mruknął Klaus, który szkicował coś w swoim notatniku.
Nagle zza balustrady pierwszego piętra wyleciało jakieś ciało pozbawione krwi. Nie została w nim ani kropla.
- To ja z nią porozmawiam - powiedziała Davina i weszła na schody.
- A ja wyniosę trupa - oznajmił Kol i wybiegł z rezydencji razem z ciałem.
Davina szła korytarzem pierwszego piętra w stronę pokoju córki swojego chłopaka. Z głośno bijącym sercem zapukała do jej pokoju i uchyliła drzwi. Czarownica doskonale pamiętała pierwsze dni po powrocie do Nowego Orleanu. Rosario znikała w nocy i wracała nad ranem cała we krwi. I zawsze powtarzała, że nie pamięta co się z nią działo. Potem zaczęła robić imprezy w posiadłości i mordować ludzi podczas tańca. Do świtu nie dotrwał żaden imprezowicz.
- Ros? - zapytała niepewnie wchodząc do pokoju.
Odpowiedziało jej ciche mruknięcie.
Ciemnowłosa dziewczyna siedziała pod ścianą. Z kącików jej ust spływała jej krew gościa, którego zabiła kilka chwil temu.
- Co się stało skarbie? - zapytała z troską Davina.
- To samo co zawsze Dav. Nic. Poza cholernym bólem - westchnęła Rosario.
- Musimy w końcu porozmawiać - oznajmiła Claire. - Dobrze o tym wiesz.
- Pytaj - odparła brunetka, ocierając ściekającą krew z ust.
- Chciałaś wyjechać stamtąd bez zastanowienia. A z tego co mi mówiła Rebekah, to zwróciłaś uwagę jednego chłopaka, a on twoją. Czy nie warto było zostać, choćby dla niego.
- Nie potrafiłabym tam żyć w miarę normalnie. Za dużo wspomnieć - wydusiła Ros.
- Jakich wspomnień? Chodzi o twoją mamę, tak?
- Nie tylko. To co tam się wydarzyło to wszystko moja wina - zaszlochała.
Davina przytuliła ją, ignorując krew na jej koszulce.
- To nie twoja wina. To nie twoja wina, że to były twoje pierwsze dni.
- Właśnie, że moja. To ja się zakochałam w kimś, kto nie powinien być mój. I przez to on zginął - połknęła kilka łez. - Powiesiłam się obok niego na drzewie. Kiedy się ocknęłam nie wiedziałam co się stało. Potem wszystko się wyjaśniło. Wróciłam do wioski i zastałam tam istną masakrę. Dotarłam tam w chwili, gdy zabijali braciszka Lorri i Jareda. Małego niewinnego chłopca. Coś we mnie pękło i zaatakowałam sama całe stado wilkołaków. Zamordowałam każdego z wyjątkiem jednego małego chłopca. Brata mojej pierwszej miłości.
- A Derek Hale jest jego potomkiem - domyśliła się Davina.
- Nie masz pojęcia jacy są do siebie podobni - uśmiechnęła się blado Rosario.
Obie zachichotały.
- Nadal będziesz mieć te swoje czarne dni?
- Wątpię - Mikaelson wstała z podłogi. - Muszę się wykąpać - i zniknęła zza drzwiami łazienki.
Rozebrała się i weszła pod prysznic. Od razu zalał ją strumień gorącej wody. Krew wraz z wodą spływała z jej włosów i ciała. Dziewczyna zamknęła oczy i westchnęła.
- Gdyby Derek tu był - mruknęła sama do siebie. - Ból by zniknął.
- I co z nią? - zapytał Kol, gdy tylko Davina weszła do ich wspólnej sypialni.
- Myślę, że będzie z nią lepiej - obdarzyła go uspokajającym uśmiechem.
- Co ci takiego powiedziała, że jej uwierzyłaś?
- Wyjaśniła mi czemu zabija. Próbuje bólem swoich ofiar zagłuszyć własny.
- I tyle?
- Jeszcze wyjaśniła mi co się stało kilka set lat temu. Biedna dziewczyna - Claire położyła się obok wampira.
- Czyli, że Ros potrzebowała tylko rozmowy? Jesteś genialna, Davino Claire. Kocham cię - przytulił ją do swojego boku.
- Ja ciebie też - szepnęła i zamknęła oczy. Zasnęli wsłuchując się w swoje oddechy.
___________________
Niespodzianka!
Postaram się wstawiać rozdziały co czwartek ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Od komentowania jeszcze nikt nie umarł ;)