sobota, 9 kwietnia 2016

Rozdział 3 "Nie boisz się ciemności. Boisz się tego co w niej jest"

MUZYKA
_______________________________

 Szkoła była zamknięta do końca tygodnia. I wszyscy zastanawiali się dlaczego.
 Kiedy już było trzeba wrócić do szkolnej codzienności nikt nie pytał o sytuację z poprzedniego tygodnia. I tak wiedzieli, że nie uzyskają odpowiedzi.
 - Gotowa do szkoły - zapytał zatroskany Elijah swojej siostry.
 Pierwotny nalegał by została jeszcze w domu, ale Rebekah była nieustępliwa.
 - Im szybciej wrócę do rzeczywistości, tym lepiej.
 - Może zostanę dłużej, zamiast dziś wyjeżdżać?
 - Nie. Wracaj. Musisz przypilnować Klausa, aby nie przeszkadzał Hayley spotykać się z Hope. A tak poza tym - szepnęła - trzeba opiekować się Kolem.
 - Słyszałem! - krzyknął chłopak.
 - Oj, bo jeszcze zranię twoje ego - rzuciła kąśliwie Bekah.
 - Był kiedyś taki chłopak. Ach, cierpiał przed śmiercią - powiedziała Rosario.
 - To było kilka wieków temu! Boże, ale ja mam życie.
 - Nie przesadzaj. Byłeś dwa razy martwy... - zaczęła Davina.
 - ...I dwa razy przywrócony do życia. Nie licząc zasztyletowania - uśmiechnęła się córka Pierwotnego - możemy już iść?
 - Jasne. Odprowadzimy tylko panów i jedziemy do szkoły.
 Panny Mikaelson wypchnęły Kola i Elijhę z domu. Pożegnały się z nimi i Daviną. Kiedy odjeżdżali machały im.
 - Wreszcie! Myślałam, że nigdy stąd nie wyjadą! - odetchnęła Pierwotna - dobra, trzeba jechać do szkoły.
 Wsiadły do samochodu Rebekhi i ruszyły. Nie rozmawiały ze sobą. Nie miały o czym. Wszystkie tematy wykorzystały podczas dni wolnych.
 - Będzie trochę nudno w domu. Może zrobimy imprezę? Tak pod koniec tygodnia? - zaproponowała Bekah - ale już trzeba zacząć planować.
 - Już trzeba - powtórzyła głucho Rosario, która zdążyła zatracić się w swoich myślach.

 Tym razem nikt nie przysiadł się do stolika panien Mikaelson. Jackson wahał się przez chwilę, ale Lydia pociągnęła go do jej stolika.
 - Mamy na nich zły wpływ - skomentowała blondynka.
 Rebekah kiedy tylko mogła trajkotała o przygotowaniach. Co chwila pytała Ros co sądzi o tym czy o tamtym.
 - Bex, nie obraź się, ale nie lubię planować imprez. Zahipnotyzuj kilkunastu ludzi, aby ci pomogli - zaproponowała dziewczyna.
 - Ok. Widzę, że jesteś jakaś nieobecna. Po szkole załatwię kogoś do pomocy - uśmiechnęła się delikatnie i wróciła do komponowania listy.
 Gdybyś tylko wiedziała czemu nie lubię imprez.
 Ale zanim weszła w głębsze odmęty swojego umysłu wyrwał ją czyiś głos. Męski głos.
 - Możemy porozmawiać? - zapytał Derek Hale.
 - Oczywiście - wstała z krzesła i wyszła za nim na parking szkolny.
 Za nim zdążyła zareagować przygniótł ją do ściany.
 - Co ty tutaj robisz? - warknął.
 - Uczę się - odpowiedziała niewinnie.
 - Nie igraj ze mną! Odkąd się tu pojawiłaś Alfa zaatakował jawnie mnie i Scotta. Dziwne, co nie?
 - Nie rozumiem. Pamiętam, że tamtej nocy coś dziwnego nas goniło po szkole.
 - Dlaczego kłamiesz?
 - Skąd możesz mieć pewność, Hale?
 - Wszystko jest w oczach. A w twoich jest nieprzenikniony mrok - stwierdził z kokieteryjnym tonem.
 - Niektórych to pociąga. Pytanie czy ciebie także - szepnęła w jego usta.
 - Rosario? - usłyszeli wołanie.
 - Nie było rozmowy? - zapytała hybryda.
 - Nie było - zgodził się Hale i ruszył w stronę swojego auta.
 - Co się stało?
 - Nic, Rebekah. Zupełnie nic.
 - Jak chcesz. A tak na marginesie mam pytanie, kogo zapraszamy? Uczniów szkoły czy kogoś więcej?
 - Może zaprośmy wszystkie dzieciaki z liceum i collage'u?
 - Dobry pomysł, Ros!

 Dzień dla obu wampirzyc strasznie się dłużył. Od razu po skończonych zajęciach Rebekah znalazła kilku chłopaków i dziewczyn, którzy mają jej pomóc. Pojechała z nimi na zakupy, więc Ros musiała wracać na piechotę, a miała daleką drogę.
 Szła bardzo powoli, bo musiała sobie przemyśleć swój ostatni sen. Znów przed oczami stanęła jej tamta sytuacja:
 Opuszczone miasteczko z pięknym ratuszem. Puste ulice i place zabaw. I śmierć. Martwi ludzie w kałużach z krwi. Z rozszarpanymi szyjami. Nagle poczuła jak ktoś wbija jej dłoń do klatki piersiowej i miażdży serce.
 Hybryda otrząsnęła się z wspomnień. Nawet dla niej było to zbyt okrutne. Aby zniszczyć czyjeś miasto. Nawet jej ojciec, który zabił sporą liczbę ludzi nie był tak okrutny.
 - Może cię podwieźć, Mikaelson?
 - Stilinski? Wielkie dzięki! - uśmiechnęła się z wdzięcznością - Bekah mnie wystawiła i pojechała na zakupy.
 - Na zakupy? Po co?
 - Zdradzę ci to w wielkiej tajemnicy, więc cała szkoła musi wiedzieć - zażartowała - robimy imprezę. Wielką imprezę na koniec tygodnia, która ma rozładować napięcie.
 - Impreza? W Beacon Hills? Jedyne super imprezy są u Lydii.
 - Serio? Tylko u niej? W całym moim zwariowanym życiu byłam na wielu imprezach i balach, głównie z powodu ojca, który zresztą uwielbiał je ze względu na naiwne panny. A tak szczerze to nie lubię imprez. Zbrzydły mi.
 - Oj dziewczyno. Twoja dusza musi być bardzo stara.
 - Haha - powiedziała z sarkazmem.
 Jechali dalej gawędząc sobie. Stiles opowiedział jej trochę o Beacon Hills, a ona opowiadała mu o świecie. Śmiali się na całe gardło, a Ros dawno nie czuła się tak dobrze.
 - Dzięki Stiles za podwózkę. Gdyby nie ty musiałabym się wlec w nieskończoność.
 - Nie ma za co. Do zobaczenia w szkole - kiedy wysiadła od razu odjechał.
 Szybko weszła do domu i zatrzasnęła za sobą drzwi. Od razu wiedziała, że coś jest nie tak. Z torby wyciągnęła sztylet i weszła głąb domu. Czuła jak serce wali jej o żebra, choć wcale nie powinna się bać. Ale wiedziała, że istnieje coś starszego i potężniejszego niż ona.
 Nagle coś złapało ją za ręką i skierowało sztylet do jej gardła.
 - Ciii, skarbie. Nie chcemy zrobić ci krzywdy - odezwał się męski głos.
 - Radzę ci, abyś mnie puścił - syknęła, ale ostrze dotknęło skóry, więc przerwała.
 - Coś mówiłaś?
 - James, nie powinieneś tak żartować! - krzyknęła uradowana.
 - Ros, znasz mnie. To ja jestem takim żartownisiem - uśmiechnął się kiedy się odwróciła - robimy misia - przytulił ją mocno, tak, że zatonęła w jego uścisku.
 - Już wystarczy! - wyplątała się, chwyciła go za ramiona i odsunęła się - zmieniłeś się. Twoje włosy i ubiór! A gdzie Louis?
 - Eeeeee.... W kuchni - odpowiedział z ociągnięciem James.
 - Louis! Za bardzo kochasz ludzkie jedzenie - zaśmiała się Mikaelson.
 - Co ja poradzę, że to mój narkotyk? - wychylił głowę zza drzwi, miała buzię pełną jedzenia.
 - Na ile zostajecie?
 - Pewnie do następnych wakacji. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
 - Czemu miałabym mieć? A gdzie będziecie mieszkać?
 - Możemy z tobą? - zapytał Louis.
 - Prosimy, prosimy, prosimy! - dodali razem i padli przed nią na kolana.
 - Muszę spytać Bekhi, ale chyba tak.
 - Jesteś kochana!
Rosario wypytywała ich o wakacje, które sobie urządzili. Louis z pasją opowiadał o Paryżu, Kioto w Japonii, Florencji, Rzymie, Splicie, Dubrowniku, Barcelonie i o Hyams Beach w Australii. Mikaelson słuchała jak zaczarowana trajkotania chłopaków, co odgoniło od niej ponure myśli. Ale niestety przerwała im Rebekah, która wróciła z zakupów.
 - Hej, Ros... - zamarła w połowie kroku na widok jej przyjaciół - co jest?
 - Bex, to James i Louis, dwójka moich ulubieńców z mojej watahy. Czy mogą z nami zamieszkać?
 - Watahy? - nie dowierzała Rebekah.
 - Tak, mam watahę, która liczy sobie sześć osób włącznie ze mną. Teraz mają wakacje, a oni postanowili sobie je skrócić i mnie znaleźć.
 - I mają z nami zamieszkać?
 - No tak.
 - Jasne.
 - Chłopcy przedstawcie się mojej ciotce - zaproponowała brunetka.
 - James Torres - przedstawił się - urodzony w 1457.
 - Czyli, że oni są jak ty?!
 - Tacy sami - uśmiechnęła się Ros.
 - Louis Carter, urodzony w 1943. Jestem najmłodszy z całej watahy.
 - I opycha się ludzkim jedzeniem - dodał z przekąsem James.
 - Och! Zamknij się idioto!
 - Sam jesteś idiotą!
 - No chyba ty!
 - Zamknij się!
 - To ty się zamknij!
 - Boże! Jakiś ty upierdliwy - warknął James.
 - I za to mnie kochasz - rozłożył ramiona w geście poddania Louis.
 - I tu mnie masz.
 - Czekajcie, czekajcie. Jesteście razem, w związku? - Rebekah była wyraźnie zszokowana.
 - Jeśli pytasz czy są gejami to tak - odpowiedziała Ros z uczuciem.
 - To dlatego zostałem wyrzucony z pierwszej sfory. W końcu było to kilka lat po średniowieczu i zero tolerancji.
 - Dobra! Chłopcy wybierzcie sobie pokój i się rozpakujcie.
 - Tak jest! - zasalutowali jej i pognali na piętro.
 Pierwotna przez dłuższy czas przyglądała się swojej bratanicy. Nie mogła pojąć jak ktoś tak drobny, miły, mało agresywny (ta jasne) może mieć tyle tajemnic.
 - Bex, wiem, że ukryłam to i owo przed tobą, ale zrozum, że nie mogę rozpowiadać tego na prawo i lewo. Oni byli moim ratunkiem kiedy tata był zasztyletowany, kiedy zginął.
 - Rozumiem. Każdy może mieć swoje tajemnice. A teraz muszę odrobić zadanie. W końcu nie było mnie cały dzień - uśmiechnęła się Bekah i poszła do swojej sypialni.
 I znowu Rosario Mikaelson została sam na sam ze swoimi myślami. Cholernie ponurymi myślami. Wstała z sofy i podeszła do wielkiego lustra. Wpatrywała się w siebie. W ciemne oczy, pełne usta, jasną cerę. Szukała różnic między sobą nieśmiertelną a sobą człowiekiem. Kiedy tak patrzyła w swoje odbicie opanowały ją wspomnienia:
 Była wtedy jeszcze dzieckiem. Biegła. Biegła ile sił miała w nogach. Biegła do matki. Ciągłej siły nadawał jej strach. Strach przed tym co zobaczyła.
 - Ros? Wszystko w porządku? - zapytał Louis
 - Jak w najlepszym - uśmiechnęła się ciepło do chłopaka - naprawdę nie ma się czym martwić.
 - Pamiętasz co było w 83?
 - Właśnie nie chcę pamiętać - odpowiedziała cicho.
 - Więc nie wchodź w mrok, bo cię pochłonie, tak jak ostatnio.
 - Nie bój się. Nie zrobię wam tego ponownie. Obiecuję. Teraz idź do Jamesa. Pewnie się niecierpliwi.
 - Tylko niczego mi tu nie zepsuj - zagroził jej palcem na co Mikaelson się roześmiała.



1 komentarz:

Od komentowania jeszcze nikt nie umarł ;)